W dniach 24-26 marca Rotary Club Olsztyn zorganizowało wyjazd humanitarny dwóch autokarów z Olsztyna do Lwowa. Na Ukrainę pojechało ponad pięć ton produktów potrzebnych żołnierzom i zwykłym mieszkańcom. Były to między innymi trwałe produkty żywnościowe, środki medyczne i opatrunkowe, środki czystości, chemia gospodarcza oraz agregaty prądotwórcze i kuchenki gazowe. Ze Lwowa przyjechało osiemdziesięciu ośmiu uchodźców, głównie kobiety i dzieci.
O przebiegu akcji opowiadają piloci konwoju, członkowie Rotary Club Olsztyn lub z klubem związani.
Wieczorem 24 marca z Olsztyna wyjechały dwa autokary…
FOTOKAST z wyjazdu humanitarnego
Małgorzata Smieszek, pilotka: Jeden autokar trafił do Rotary Club Lwów, a drugi przekazaliśmy w ręce wolontariuszy, którzy działają na rzecz organizacji charytatywnej w Charkowie pod nazwą „Siostry Miłosierdzia”. Dostaliśmy informację zwrotną w postaci zdjęć, że nasze produkty dojechały na miejsce i wolontariusze w bardzo szybkim tempie rozwieźli je do poszczególnych osób. Medykamenty trafiły bezpośrednio do szpitali polowych.
Na dworcu we Lwowie zaczęliśmy przyjmować do autokarów uchodźców. To były osoby, które przybyły do Lwowa już dużo wcześniej i czekały na transport. Na dworcu znajdują się sale dla matek z dziećmi, gdzie mogą odpocząć po kilkugodzinnej, a czasami po dwudobowej podróży ze wschodniej części Ukrainy. Odwiedzają ich wolontariusze i informują, że na dworcu czekają autokary do Polski i kto jest zainteresowany, może jechać. Zapełnienie dwóch autokarów odbyło się bez większych problemów i cały proces zajął nam dwie godziny.
Byliśmy świadkami pożegnań. To jest bardzo przykry widok obserwować, jak mężczyźni odprowadzają swoje żony lub partnerki z dziećmi. To mogło być ich ostatnie spotkane w życiu. Dorośli może trochę inaczej reagowali, ale dzieci były przerażone. Nawet te małe, który teoretycznie nie wiedziały, co się dzieje, bardzo dobrze wyczuwały emocje.
Rafał Dubanowski, pilot konwoju: Sytuacja była dla nas dramatyczna, bo myśmy się z czymś takim wcześniej nie spotkali. To był prawdziwy dramat ludzi, którzy czekali na jakikolwiek transport poza Lwów. Dla mnie osobiście wstrząsające były obrazy, gdy rozdzielały się rodziny. Widok ten pozostanie we mnie na zawsze.
M.S.: Niektórzy z uchodźców w ogóle nie mieli bagaży. Wyjeżdżali w takim pośpiechu, że zdążyli tylko spakować swoje dokumenty i zarzucić coś ciepłego na plecy. Ale był też przypadek Tatiany i jej wnuczki, które podróżowały w kapciach i bez kurtek. Na początku tego nie zauważyłam. Kobieta siedziała w autokarze w grubych skarpetach i w laczkach, a ja byłam przekonana, że ona zdjęła obuwie, żeby odpoczęły jej nogi. Później, około trzeciej nad ranem, kiedy Rafał odprowadzał ją do punktu recepcyjnego, zauważyłam, że są bez płaszcza. Znowu pomyślałam, że może było zbyt gorąco w autokarze i nie chciało jej się ubierać. Dopiero w domu, gdy się rozpakowywałam, przypomniała mi się cała sytuacja. Zadzwoniłam do punktu recepcyjnego i otrzymałam informacje, że Tatiana została skierowana do akademika „Bratniak” przy ulicy Żołnierskiej i tam ją odnalazłam. Dopiero wtedy opowiedziała mi swoją historię o ucieczce z Ukrainy. Byłam przerażona, bo poprzednio jak byłam we Lwowie, to w autokarze byli ludzie z centralnej części i oni mieli sposobność dobrze się spakować. Teraz podróżowały z nami osoby, które nie miały już na to czasu.
R.D.: W autokarach podróżowali ludzie, którzy tak naprawdę, zupełnie się nie znali. Często ze sobą nie rozmawiali. Z czego to wynika, nie wiem. Pewnie są to osoby w traumie. Część z nich, dopiero na terenie Polski poczuła się bezpieczniej i zaczęła z nami rozmawiać. Bardzo symptomatyczne było to, że większość z nich, zwłaszcza starszych, siedziała w kurtkach. To dlatego, że gdyby trzeba było uciekać, to nie ma czasu na zbieranie różnych rzeczy ze sobą. To są niuanse, ale bardzo dobitnie pokazują to, co się z nimi działo.
Marek Aniołkowski, pilot konwoju: W moim autokarze miałem mnóstwo dzieci z młodymi matkami i dwie starsze osoby. To byli ludzie po przejściach, ale już tak dosyć mocno zdyscyplinowani i lekko wyluzowani. Oni mieli swój cel, wiedzieli, gdzie jadą i co pozostawiają za sobą. Jeżeli chodzi o ich zachowanie, to każdy trzymał blisko siebie swoje pakunki, bo walizek na czterdzieści osób było raptem kilka. Ale i zawartość walizek była skromna. W jednej z nich widziałem tylko pampersy, małą kurtkę i sweter. Równie dobrze, można to było spakować do reklamówki.
Trzymali cały swój dobytek na wyciągnięcie ręki. Podobne zachowanie widziałem podczas wypadku, gdy kobieta po dachowaniu samochodu, wciąż wisząc do góry nogami na pasach, wyciągała przez okno rękę, żeby zagarnąć porozrzucane mleko dla dziecka. Tak działają ludzie w szoku i skojarzyło mi się ono z zachowaniem uchodźców.
R.D.: To jest zupełnie inna sytuacja, kiedy się widzi coś w obrazie przekazywanym w telewizji, a zupełnie inaczej, kiedy doświadcza się rzeczywistości namacalnie. Dla uchodźców liczy się tylko tu i teraz, oni nie wiedzą, co będą robić później. Kilka rodzin udało nam się przekonać, że wyjechały do Olsztyna, bo Warszawa nie jest już dobrym miejscem z uwagi na ilość osób, które tam przyjechało.
M.S.: Jedna z rodzin zatrzymała się w Rożnowie. Swietłana, która przyjechała do Polski z dwójką dzieci i ze swoją mamą, inwalidką chorą na Parkinsona. Odwiedziłam ich trzy dni po przyjeździe do Olsztyna. Pomogłam Swietłanie wypełnić dokumenty, żeby mogła podpisać umowę o pracę. Zadając szczegółowe pytania, dowiedziałam się, że jeden z chłopców będzie miał wkrótce urodziny. Zaproponowałam, że przywiozę tort, oni zaprosili mnie i moją rodzinę na uroczystość. To była wzruszająca sytuacja, ponieważ oni nie mieli możliwości, żeby udać się do sklepu po zakupy. Zebrali ze swoich posiłków wędlinę i ser żółty, których nie zjedli. Tylko po to, żeby nas wieczorem poczęstować. Swietłana przygotowała sałatkę jarzynową, pokruszyła słone paluszki, wyjęła z puszki sardynkę. Poprosiła mnie, żebym kupiła majonez i kukurydzę i to wszystko zmieszała. To było główne danie. Byłam w szoku, jak bardzo zależało jej na tym, żeby nas czymś poczęstować.
Druga rodzina to Tatiana z wnuczką, to one przyjechały bez ubrań, bez kurtek i butów. Zatrzymały się w bursie. Tatiana bardzo mocno przeżywa wojnę, ponieważ na Ukrainie zostali jej dwaj synowie. Córka Jej przyjaciółki mieszka w Rosji i cały czas do niej wydzwania. Atakuje ją, bo nie może zrozumieć, dlaczego uciekła do Polski. W zdjęcia, które Tatiana jej wysyła, jej własnego domu bez okien i drzwi, nie wierzy.
Tatiana z wnuczką wyjątkowo dotkliwie przeżyły bombardowania. Wszelkiego rodzaju samoloty i helikoptery przelatujące nad akademikiem, wywołują u nich atak paniki. Do tego stopnia, że dzwonią do mnie i pytają, czy to jest w porządku, że taki a taki samolot właśnie przeleciał. Dostała też ataku paniki, kiedy się zorientowała, że znajduje się tylko dziewięćdziesiąt kilometrów od granicy z Rosją. Od razu chciała się spakować i jechać gdzieś dalej, bo była przekonana, że za chwilę będzie u nas wojna.
Wydarzyła się też sytuacja na parkingu galerii handlowej. Odgłos głośno zamykanych drzwi samochodowych, spotęgowany echem, przeraził dziewczynkę. Zatkała uszy, skuliła się i położyła się na podłodze. Nie od razu zrozumiałam, że to jest powojenna trauma. Ja myślałam, że ona się potknęła, a ona, że coś wybuchło. Teraz oglądam zdjęcia i nagrania na telefonie komórkowym z ich domu. Jak to możliwe, że spędziły w nim dwa tygodnie bez zmieniania odzieży, bez wody, bez prądu a wokół były naloty? Opowiadały mi jakie odmawiały modlitwy, żeby przeżyć. To mi wystarczy. Nie muszę oglądać telewizji i słuchać wiadomości. To jest dla mnie cały komplet informacji. Jeszcze sobie wyobrażam, że nagle ktoś zmusza mnie do opuszczenia domu i nie będę wiedziała, czy do niego wrócę. To wywołuje u mnie ścisk żołądka.
U nas w domu mieszka Katia. Przyjechała ze mną dwa tygodnie wcześniej podczas zupełnie innego konwoju, w którym brałam udział. Jej reakcje też były na początku identyczne. Ale w przypadku Katii wojna tak naprawdę stała się pretekstem do tego, żeby opuścić Ukrainę. U niej w domu był jakiś konflikt rodzinny i widać było, że ona nie zamierza wracać do ojczyzny. Przeciwieństwie do tych rodzin, które uważają, że jak tylko nadarzy się okazja, to wrócą. Niezależnie od tego, w jakim stanie będzie ich miasto i ich dom.
M.A.: Dlaczego pomagam? Mam małe dzieci i pracuję z Ukraińcami. Trochę historii od nich słyszałem i widziałem też parę zdjęć z pogrzebów. Nas od Ukrainy dzieli jedna granica, a ich jedna granica od Rosji. My jesteśmy następni w kolejce i pomagamy, widząc siebie w ich roli. Stąd jest ten nasz zryw, bo się mocno z nimi identyfikujemy. Nikt z nas nie pomaga dla zdjęć w mediach społecznościowych. Nikt się tym nie chwali. Każdy robi to po prostu dla siebie.
Sytuacja w Ukrainie sprawiła, że mam spakowany namiot, plecak a w nim trzy kartusze do kuchenki gazowej i parę innych rzeczy. W razie potrzeby nie trzeba będzie spać pod gołym niebem i będzie co jeść. Po powrocie z konwoju dopakowałem jeszcze lekarstwa i dwie zgrzewki wody. Stworzyłem pakiet i spokojnie mogę wsiąść do samochodu i podróżować przez kilka dni. Nie dam się zaskoczyć. Ci, z którymi jechałem w konwoju wyszli z domu, jak stali, nie zdążyli spakować niczego, bo musieli uciekać.
Jak to wszystko ucichnie to po prostu rozpakuję ten plecak. Czas pokaże, czy będzie lepiej. Na pewno będzie inaczej.
R.D.: Nie wiem, skąd się wzięła w Polakach tak wielka chęć pomagania. Mogę mówić tylko za siebie. Była to odpowiedź na pewną sytuację. W ramach Rotary Club Olsztyn stworzyliśmy taką możliwość. Dwóch kolegów zdecydowało, że sfinansują autokary. Potrzebny był tylko czynnik ludzki, który by spiął całą akcję. Spontaniczne pytanie, kto jedzie? Tego się nie da zmierzyć ani zbadać, tym się zajmą socjologowie w przyszłości.
Nie jestem w żaden sposób powiązany ani z Ukrainą, kierowała mną tylko potrzeba pomocy innym ludziom. Po prostu wsiadłem do autokaru. Prawdopodobnie nigdy już nie spotkam tych uchodźców. Ostatni raz widziałem ich w punkcie recepcyjnym. Widuję tylko te osoby, które są w Olsztynie i mam satysfakcję, że może to dobrze, że nie zostali w Ukrainie.
M.S.: U mnie mieszka Katia, która powiedziała mi kiedyś, że gdyby podobna sytuacja dotknęła nas, Polaków, to Ukraińcy nie udzieliliby nam takiej pomocy. To nie pierwszy raz, gdy Ukraińcy mi o tym mówią. Ale ja się bardziej zastanawiam, dlaczego Polacy udzielają im pomocy, czy to, co my robimy jest naturalne i z czego to wynika? Ze strachu, z jakiejś silnej potrzeby, głębokiego poczucia winy? Nie mam pojęcia.
Łukasz Staniszewski, RC Olsztyn
Fot. Małgorzata Śmieszek