Kolejne wsparcie Rotary dla tych, którzy nie bacząc na trudy i ryzyko finansowe przyjęli pod swój dach gości z Ukrainy – kojąc ich ból i niepewność, ofiarowując im poczucie bezpieczeństwa i wizję jaśniejszej przyszłości.
– Przyjechali do nas kompletnie bez niczego, bez bagażu, bez jakichkolwiek rzeczy osobistych; ich widok na dworcu sprawił, że rozsypałam się na kawałki.. – wspomina pierwszą ukraińską rodzinę przyjętą w marcu (Alonę i 6 jej dzieci w wieku od 4 do 16 lat) – Cecylia Chomicz – menedżerka w Bursztynowym Pałacu w Strzekęcinie.
Pałac symbolicznie, bo 20 czerwca (Światowy Dzień Uchodźcy) otrzymał 55 tys. zł dofinansowania kosztów zakwaterowania z puli Rotary Disaster Response Grant – Help for Ukraine.
Swoją gotowość przyjęcia kobiet i dzieci z Ukrainy Pałac zgłosił już 27 lutego. Dzięki przeznaczeniu na ten cel całej Rezydencji myśliwskiej mógł zapewnić schronienie także dużym rodzinom. Pani Alona w swoich wspomnieniach pisze:
– Na dworcu w Koszalinie zostaliśmy powitani przez zupełnie nam obcych, ale życzliwych ludzi i zabrani do niezwykle bajecznego, pięknego miejsca, jakim jest Bursztynowy Pałac. Nie mogliśmy sobie na to pozwolić nawet w naszych snach. To wydawało nam się bajką. Nie mogliśmy uwierzyć, że w tak trudnym dla nas wszystkich czasie na naszej drodze pojawili się tacy przyjaźni i wspaniali ludzie, którym ja i moje dzieci jesteśmy nieskończenie wdzięczni. Otrzymaliśmy schronienie, wyżywienie i zwykłą, ludzką troskę. Moje dzieci mogły wreszcie odpocząć, a ja odetchnąć ze świadomością, że w końcu jesteśmy bezpieczni. Co będzie dalej? Nie wiem. Co będzie z moim mężem, najbliższymi, którzy zostali w Ukrainie? Nie wiem. To jest przerażające. Ale przynajmniej wiem, że moim dzieciom nic nie grozi, to najważniejsze.
Wspomnienia pierwszej przybyłej do Strzekęcina rodziny obrazują warunki, jakie stworzono tam dla wszystkich 37 uciekających przed wojennym zagrożeniem Ukraińców. Część z nich powoli się usamodzielnia. Dziś w Pałacu wciąż goszczonych jest 29 osób.
Wcześniej w maju 50 tys. zł dofinansowania z puli Dystryktalne Projekty Pomocowe – Dla Ukrainy otrzymał Imperiall Resort & MediSpa w Sianożętach, który stał się domem dla blisko 50 uchodźców wojennych z Ukrainy, w przeważającej mierze matek z dziećmi. Wszyscy zostali otoczeni pełną opieką tak, aby byli w stanie poczuć się bezpiecznie.
Od pierwszych dni wojny członkowie Rotary Club Koszalin natychmiast przystąpili do pomocy – jak kto potrafił, jak mógł – każdy na swoją miarę. Zorganizowana przez Klub wartość środków przeznaczonych na Pomoc Ukrainie przekroczyła 180 tys. zł. do tego dochodzą bezpłatne świadczenia osobiste członków klubu, które realizowali samodzielnie w swoich firmach czy nieruchomościach. Mamy tu między innymi: zapewnienie zakwaterowania z utrzymaniem i zaopatrzeniem kobiet i dzieci z Ukrainy. Pomoc w ściągnięciu rodzin ukraińskich pracowników, drugie śniadanie dla dzieci w szkole, zaopatrzenie na prośbę Obwodu Rówieńskiego w specjalistyczne środki opatrunkowe. Mamy także bezpłatną podstawową opiekę stomatologiczną dla gości z Ukrainy i naukę języka polskiego.
Już niedługo do Niemiec pojedzie także w ramach Długoterminowej Wymiany Daria Zhdankina z Ukrainy, która obecnie mieszka z mamą w Kołobrzegu a jej starsza siostra i tata stawiają czoła najeźdźcy w Ukrainie.
Alina Anton, RC Koszalin
Fot. Andrzej Michalski
Relacja Pani Cecylii, kierowniczki Bursztynowego Pałacu:
To historia jednej z rodzin, kobiety z sześciorgiem dzieci, która przyjechała do nas z niczym, bez bagażu, bez rzeczy osobistych. Ich pojawienie się na dworcu spowodowało, że rozpadłam się na kawałki. Ponadto po wielu trudach związane z długą podróżą, po dłuższym pobycie na Dworcu Centralnym kilka minut przed odjazdem pociągu do Koszalina konduktor odmówił zabrania tej kobiety do pociągu, ale w końcu po interwencji zupełnie obcej Polki, zmienił zdanie i wziął na pokład zmęczone dzieci i ich przerażoną matkę. Rodzina zdołała wsiąść do pociągu i przyjechała do nas.
Historia Pani Alony
Historia mojego życia wydaje się zwyczajna, ale jest zupełnie inna. Los zmusił nas do przeżycia wojny w współczesnym świecie, w którym wydawałoby się, że było to nie do pomyślenia, a jednak się wydarzyło. Wycie syren, wybuchy, świszczące rakiety – wszystko to działo się z dnia na dzień i zmieniło moją rzeczywistość do góry nogami. Nagle staliśmy się całkowicie bezradni wobec nowej, niezrozumiałej rzeczywistości. I byłam zmuszona podjąć bardzo trudną, bolesną decyzję o opuszczeniu naszego przytulnego domu, który wspólnie zbudowałam z mężem dla naszych dzieci.
7 marca 2022 r. zrobiliśmy pierwsze kroki w nieznane. Jestem mamą sześciorga dzieci – pięciu dziewczynek i jednego chłopca.
Nasza podróż okazała się niezwykle trudna i wyczerpująca. Polska otworzyła ramiona dla wszystkich samotnych Ukrainek i ich dzieci. Dlatego wybrałam ten kraj jako nasz punkt docelowy, mając nadzieję na znalezienie schronienia, a jednocześnie obawiając się nieznanego.
Przekroczenie granicy zajęło nam 6 godzin; 6 godzin w śnieżnej zamieci, silnym wietrze, w tłumie z innymi ludźmi którzy bali się tak jak my. Stałam w tym tłumie, a wszystkie moje dzieci miały tylko z tyłu głowy jedna myśl, że nikt nie może się zgubić. Na granicy, na dworcu nikt nie wiedział, gdzie biec ani iść. Przyjechał pociąg do Warszawy, więc wsiedliśmy. Naszym pierwszym schronem był wielki hangar pełen ludzi, którzy chcieli tylko położyć się i odpocząć choć na chwilę. Nie zostaliśmy tam długo, bo przy tylu dzieciach to było naprawdę niemożliwe i znowu byliśmy w drodze; naszym kolejnym przystankiem okazała się Warszawa Centralna Stacja kolejowa. Zgłosiliśmy się do wolontariuszy i musieliśmy czekać. Zrozumieliśmy, że nie każdy może zaproś mamę z 6 dzieci. To duża liczba ludzi i dużo dzieci – wiem. Więc czekaliśmy. Czas płynął powoli i nagle zadzwonił telefon. Dzięki Bogu i ludziom z wielkim sercem zostaliśmy skierowani do Koszalina.
Popadanie w niepewność – czy i co będzie dalej? Ale czas mijał i nie dało się kontemplować dłużej, bo moje dzieci były już wyczerpane. Więc znowu pojechaliśmy pociągiem. Zostaliśmy przywitani na dworcu w Koszalinie przez zupełnie obcych, ale sympatycznych ludzi i wywiezieni do pięknego miejsca czyli do Bursztynowego Pałacu. Nie byłoby nas na to stać nawet w naszych snach. To wydawało się być prawdziwą bajką. Nie mogliśmy uwierzyć, że w tak ciężkich czasach tak przyjaźni i cudownie ludzie pojawili się na naszej drodze. Ja i moje dzieci jesteśmy im nieskończenie wdzięczni. Otrzymaliśmy schronienie, wyżywienie i prostą ludzką opiekę. Moje dzieci mogły wreszcie odpocząć, a ja mogłam wziąć głęboki oddech wiedząc, że w końcu jesteśmy bezpieczni. Co się później stanie? Nie wiem. Co stanie się z moim mężem i moimi bliskimi krewnymi, którzy zostali na Ukrainie? Nie wiem. To jest przerażające, ale wiem, że teraz moje dzieci nie są narażone na żadne niebezpieczeństwo – to jest najważniejsze.
Dziękuję wszystkim tym, którzy otworzyli nam swoje serca. Niech Bóg chroni Was i Wasze rodziny w nadchodzących latach!
Alona
Historia Rodziny Pani Aliny z Kijowa
24 lutego mąż obudził mnie słowami: „Wstawaj. Rozpoczęło się”. Dużo mówiło się o wojnie, ale każdy myślał że to tylko pogłoski, bo w końcu mamy XXI wieku i nie wydawało się to realne.
Wybuchy były dość daleko, więc nie zamierzałam budzić dzieci. Chodziłam tylko po pokoju i czekałam aż zaraz to wszystko się skończy. Przyjaciele – jeden za drugim dzwonili i pisali. Tłumaczyli, że trzeba wyjeżdżać z miasta. Kiedy wybuchy były coraz bardziej słyszalne, zrozumiałam, że jesteśmy zagrożeni i trzeba uciekać. Zadzwoniła do mnie koleżanka, której mąż jest wojskowym i powiedziała, że atakują Kijów. Nad naszym domem latały samoloty, byliśmy przerażeni.
Myślałam sobie, że to nie potrwa dłużej jak 2-3 dni, więc wzięłam ze sobą tylko parę niezbędnych rzeczy. Nasza rodzina na ten moment była naprawdę duża: ja, mąż, mój tata, troje dzieci, chomik, sześć świnek morskich oraz cztery psy. Wyjechaliśmy z miasta dwoma samochodami. Na szczęście mieliśmy zapas paliwa i nie trzeba było stać w kolejkach do stacji paliw. Zazwyczaj droga z Kijowa do Lwowa zajmuje około 6 godzin. Tego dnia sam wyjazd z miasta trwał 7 długich godzin. Kijów stanął w korkach, które skierowane były w stronę zachodu. Podróż była przerażająca. Po jednej stronie wybuchy ze strony Gostomela, z drugiej latające samoloty. Miasto było zalane kolumnami ukraińskich czołgów. Na około słychać było eksplozje, którym towarzyszyły iskry. Tłumaczyłam mojej córce, że to salutowanie dla naszego wojska. Nie była świadoma tego, co się dzieje. Jeszcze nigdy w życiu nie bałam się tak o swoją rodzinę. Do Lwowa dojechaliśmy po 20 godzinach.
Zatrzymaliśmy się w małej wiosce pod Lwowem. Na próżno było tam szukać kobiet i dzieci. Zostali tylko mężczyźni, którzy zgłosili się do wojska i obrony terytorialnej. Próbowaliśmy odpocząć, ale przez całą dobę oglądaliśmy wiadomości w telewizji. Mój mąż jest lekarzem, tak więc musiał wracać do pracy. Zostałam sama z dziećmi i masą problemów…
Pewnym było, że wojna nie skończy się w jeden dzień. Nawet w spokojnej części Ukrainy nie można było czuć się bezpiecznie. 28 lutego mąż zawiózł naszą rodzinę na przejście Rawa Ruska – Hrebenne. Z tego co się dowiedziałam, niektórzy stali w kolejkach po kilka dni. Nam zajęło to tylko 7 godzin, ale tylko dlatego, że mój mąż jest lekarzem wojskowym i był zmuszony szybko wracać do pracy. Straż graniczna przeprowadziła mnie z dziećmi do autobusu. Jechaliśmy do obcego kraju, nie mając tu żadnych znajomych ani krewnych. Byliśmy sami. Ja, trójka dzieci, pies i jedna walizka.
Polska przywitała nas ciepło. Wszyscy ludzie byli niezwykle mili i uprzejmi, zarówno na granicy, jak i w punkcie pomocy. Pan Marcin Kozak, który przyjechał do punktu wraz kolegą, od razu wzbudził nasze zaufanie. Pojechaliśmy całą rodziną do hotelu nad morzem. Przyjęto nas z otwartymi ramionami. Byliśmy pierwszymi uchodźcami w tym obiekcie. Każda rodzina dostała osobny pokój. Moje dzieci są już bezpieczne.
Po dwóch tygodniach dojechała do nas moja mama, ponieważ obok jej mieszkania spadł pocisk i mieszkanie zostało całkowicie zniszczone.
Na chwilę obecną jesteśmy bezpieczni. Czekamy na zakończenie wojny i powrót do domu.
Alina